Zdarzyła mi się taka historia: korek na warszawskiej ulicy, samochody stoją, wyczuwa się napięcie. Ja za kierownicą, co nie zdarza mi się często, słucham sobie wesołej muzyki i staram się wyluzować. Jadę skrajnie prawym pasem, dwa pasy z mojej lewej stoją. Zbliża się skrzyżowanie, mój pas okazuje się pasem do skrętu w prawo, ja chcę jechać prosto. Nie mam szans wbić się na pas po lewej, zabity samochodami. Jadę więc swoim pasem. Dojeżdżam do końca, staję na światłach. Jestem pierwszy. Obok mnie, z lewej strony autobus czerwony, przegubowy, duży, pełen ludzi. Postanawiam poczekać na światło zielone, ruszyć szybciej, wyprzedzić autobus i w ten sposoļ bezkolizyjnie wbić się na pas jadący prosto. Fakt, niezbyt to zgodne z przepisami, ale przynajmniej bezkolizyjne - tak mi się wydaje. Światło się zmienia, przyciskam gaz, ruszam. Udaje mi się bez problemu wyprzedzić autobus i wjechać przed niego. Słyszę, że kierowca autobusu trąbi na mnie z tyłu. Przeszkadzało mu to. Rozzłościło. Nie wiedziałem, że aż tak! Po chwili w kolumnach ślamazarnie przesuwających się samochodów, autobus mnie dogania, zrównuje się na sąsiednim pasie. Kierowca otwiera drzwi i wrzeszczy na cały regulator do mnie: ty chuju jebany, popierdoliło cię!? Jak ty kurwo jeździsz?
I inne jeszcze takie.
Szczęka mi opada. Przy całej grupie gapiących się pasażerów, którzy musieli to słyszeć, kierowca autobusu krzyczy tak ordynarnie do nieznanej sobie osoby!? Zatkało mnie. Tymczasem autobus mnie wyprzedził - jego pas poruszał się szybciej.
O nie! pomyślałem sobie. Tak tego nie zostawię!
Przycisnąłem na gaz i zacząłem gonić autobus przeciskając się pomiędzy samochodami o ile było to możliwe. W głowie obmyślałem plan. Nie było to łatwe, ale po kilku minutach udało mi się dogonić autobus i wyprzedzić go. Natychmiast zajechałem mu drogę zatrzymując samochód w poprzek obu pasów i blokując praktycznie cały ruch w obu stronach drogi. Samochody spiętrzyły się natychmiast jak kry na wiosennej rzece. Warkot silników przypominał ryk stada wilków. Pojawiły się wyjące klaksony. Tymczasem ja wyskoczyłem z samochodu. Z miną pełną zaciętej determinacji ruszyłem w kierunku autobusu i kierowcy, który skórczył się za swoją kierownicą. Nie miał ruchu, nie mógł uciec, nie mógł staranować mojego samochodu. Musiał przyjąć to, co miało się wydarzyć. Widziałem, jak mu zrzedła mina. W końcu jestem dość duży, a to był starszy facecik w granatowym sweterku i białej koszulinie. Musiał się strasznie przerazić. Może myślał, że go zabiję, że wywlokę go na ulicę i zaduszę gołymi rękami, jak tę dynię, którą dusiłem tu na tym blogu jakiś czas temu. Wyglądał, jakby chciał się zapaść w fotel. Podszedłem do jego bocznego okienka i zapukałem. Kierowca udał, że mnie nie ma. Odwrócił się tyłem do mnie w kierunku pasażerów. Niech pan otworzy, zażądałem. Chcę z panem porozmawiać! dodałem, co może zabrzmiało usokajająco, bo kierowca spojrzał w końcu na mnie i jakby przygotowany na swój los odsunął okienko.
Chciałbym pana serdecznie przeprosić - powiedziałem z uśmiechem. Przepraszam najmocniej za to, że zajechałem panu drogę, że naraziłem pana na taki stres. Zupełnie niepotrzebnie - dodałem.
Kierowca zamrugał oczami. Wydobył się z niego syk ulgi, jakby ktoś przebił sztyletem mocno napompowany ponton. Nie kontrolował jej jednak. Zdawał się nie wierzyć w to, co się dzieje. Machnął ręką przed twarzą, mlasnął, coś chciał powiedzieć, ale słowa nie ubrały się w dźwięki.
Mam nadzieję, że się pan na mnie nie gniewa, dodałem chwytając go serdecznie ze przedramię. Jeszcze raz przepraszam, że pana tak zdenerwowałem. Uśmiechnąłem się do niego najszerzej jak potrafiłem, ścisnąłem jego przedramię, po czym odwróciłem się i wróciłem do samochodu.
Usłyszałem za sobą zdławione łzą wzruszenia: ja też przepraszam...
(tekst napisała za mnie Happy, bo ja tak ładnie nie umiem).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz