Dziś poświęciłem godzinę na leżącą medytację. Jak to się robi: człowiek kładzie się na łóżku na wznak, zamyka oczy i stara się odprężyć, niezasypiając. Poczułem gromadzący się we mnie smutek, pomyślałem więc, że musi to być zmęczenie i rozkojarzenie, które manifestują się w ten sposób. Położyłem się więc, by odpocząć i skupić się ponownie. Poczułem, jak moje ciało powoli się wycisza, rozluźnia, robi się ciepłe, ciężkie, nieruchome, a moja uwaga znów powoli się skupia.
Przez moją głowę przebiega tyle myśli, tyle drżeń. Chciałbym zrobić to, tamto, chwycić się za to, za coś jeszcze innego. Pojawiają się ciągle nowe pomysły. Nie wszystko, co mi strzeli do głowy da się jednak zrealizować: realizacja wymaga wysiłku i czasu, co uniemożliwia realizację innych pomysłów. Może też wymagać umiejętności, których możemy po prostu nie posiadać, a których zdobycie jest wyjątkowo mozolne. Nieodłącznie więc z marzeniami pojawia się smutek związany z niemożliwością ich realizacji.
Staram się oderwać od tego. Mówię sobie - teraz nic nie będziesz realizował. Wyobraź sobie, że nie żyjesz, że nie jesteś w stanie, fizycznie, zająć się czymkolwiek, nawet jeśli potrafisz sobie to wyobrazić i o tym myśleć. Jesteś duchem myślącym to wszystko. Pozbąć się więc złudzeń, że kiedykolwiek to osiągniesz.
Od razu mi lepiej.
Nagle spływa na mnie fala zrozumienia, że wszystko, co wydawało mi się ważne jest już poza mną. Te wszystkie sprawy, które mnie tak silnie dotyczyły, już nie istnieją. Nie istnieje na przykład moje dzieciństwo, nie istnieje ta konstelacja, w której się znalazłem kiedyś: szkoła, dom, rodzice, wymagania edukacyjne, przyszłość, która kiedyś nadejdzie i będzie stawiać wymagania, którym będę musiał sprostać.
Pamiętam rodzinny dom bardzo dobrze. Jest tak namacalny, tak mocno we mnie tkwi. A jednak ja już nie tkwię w nim! Jestem jak dusza oderwana od własnego ciała i obserwuję ten świat z zewnątrz, jakbym lewitował nad nim unosząc się w innej świadomości. Nie mogę już do niego wniknąć. Jestem w stanie klinicznej śmierci: moja dusza jakby żyje, ale jest oderwana, rozłączona, nie może połączyć się z tamtym ciałem, wniknąć w tamte sytuacje. Widzę to: mój pokój dziecięcy, moje łóżeczko, biurko, mamę, która przynosi mi kaszę mannę - ciepłą, na mleku, słodką - stawia koło łóżka i każe wstać do szkoły. Czuję jej radosne zmartwienie, dostrzegam je jako ciepłą kołdrę, którą mnie otula, ale którą także mnie więzi.
To już nie istnieje.
Wydawało się być wszystkim, a jednak już tego nie ma. Znajduję się w innej sytuacji, w innej konstelacji, zmaterializowała się ta przyszłość, przed którą wtedy stałem. I jaka ona jest?
Teraźniejszość pojawia mi się jako dwa słowa/zadania: troska i uważność. Widzę je wyraźnie. Próbuję wytworzyć jeszcze inne słowa drogowskazy, ale nic więcej mi się nie pojawia.
W tej chwili dzwoni telefon. Słyszę go, jak brzęczy na stole w kuchni. Kilkanaście sekund później dzwoni domofon. Wstaję. Podnoszę słuchawkę, pytam kto tam? cisza. Nie ma nikogo. Oddzwaniam do kolegi, którego imię pojawiło się na wyświetlaczu. Mówi, że nie dzwonił do mnie, że pewnie mu się nacisnęło w kieszeni. Acha! Po prostu, mój Anioł daje mi znak, że mój czas na medytację i odprężenie dobiegł końca i trzeba zabrać się do realizacji słów zadań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz