piątek, 8 listopada 2013

Psychoza samochodowa. Zabita wiewiórka. Zapiski z moralnych szczytów.

W czwartek w Warszawie padał deszcz. Mżawka raczej. Woda rozpylona w powietrzu drobnymi kropelkami. Zmierzchało. Jechałem przez miasto na rowerze, czując jaki ze mnie ciężki frajer.


Jadę i wyobrażam sobie, co musi o mnie myśleć bizneswoman zapatrzona w iPhone'a, gdy mnie dostrzega znad esemesa z wnętrza swojego ciepłego kia. Ładna buzia. Wąskie usta.

Jadę, walczę o przetrwanie, i myślę: po co mi to, czemu? Co to zmienia? Ale patrzę nagle... na asfalcie coś rudego. Małego. Niepozornego. A jednak jest. Jakiś flak porzucony. Jakby skarpetka komuś się z nogi zsunęła. Taka babcina, wełniana, ciepła. Nie rusza się.

Zatrzymuję rower, podchodzę bliżej, patrzę... Wiewiórka! Taka słodka, ruda, świeża. Taka sprzed chwili. Z Łazienek, co orzeszki ludziom z ręki porywa. Patrzę włoski na ogonie falują w powietrzu popychanym przez samochody. Nawet nie zmokła jeszcze. Śpi? Śpi tu, na środku drogi? Na pasie? Na asfalcie?

Cóżeś ty sobie, kruszyno, za łóżko wybrała? Toż ktoś cię tu rozjedzie.

Ale nie, patrzę - nie żyje! Widzę teraz krew leci z jej pyszczka, czarne plamy tworzą się wokół na szarym asfalcie. Nie żyje. Patrzę, nie żyje... Rozglądam się oburzony odkryciem, ale nie ma komu podchwycić mojego spojrzenia. Nikogo. Wszędzie tylko maszyny. Koła zębate. Czarne szyby od deszczu stężałe. Miasto mieli świat wokół na śmieć. Na odpad. A to zwierzątko nie żyje. Leży na asfalcie, nie rusza się... nie ucieka... Takie misterne. Uszka takie... drobne...

Zaraz ktoś cię kołem zmiażdży. Zaraz ktoś najedzie, głupia. Po co żeś się pchała tutaj. Nie lepiej ci było zostać na tych rachitycznych drzewach zamiast schodzić tu pośród nas i nasze kołowroty? Nasze obcęgi i stalowe ramiona? Nie dosyć ci było żołędzi w konarach?

Rozglądam się, co zrobić? Wokół jadą samochody. Wszędzie samochody. Gniotą. Prą. Miażdżą. Przez czarne oczodoły nie widać nikogo. Nikogo nie ma. Środek Warszawy pod ambasadą Kanady. Jakiś mężczyzna się przebija. Podchodzi do mnie. Ulica Piękna. Warszawa.

Patrzymy teraz razem na to małe rude ciałko. Oszołomieni stoimy. Blokujemy, żeby nie najechali. Czemu my? Czemu akurat my? Zbyt piękne to ciałko by ją tu zostawić, zbyt misterne, by zostało zmiażdżone... Te uszka małe... Pod rudą sierścią widzę srebrne upierzenie. Ciekawe, myślę, nigdy tego nie dostrzegłem wcześniej. Nie wiedziałem, że wiewiórki takie są. Na uszkach takie włoski rude spiczaste... Mężczyzna obok mnie też patrzy. Też myśli. Też to widzi. Też nie wie co zrobić. Aż tu nagle dreszcz nas przeszywa - patrzymy: jezu! ona żyje! poruszyła się! Zgroza nas zdjęła i wstręt. Sprawa jest więc niedokończona, nie zamknięta. Jeszcze jest jakiś rozdział, coś tu jeszcze trwa. Zwierzątko zgniecone ale nie dobite oddycha. Jej boki falują jak małe miechy. Dyszy. Dyszy bardzo szybko. Za szybko chyba. Nie wiem, nie znam się na wiewiórkach... Nagle otwiera oczy - widzimy czarne węgielki w rudych powiekach. Stoimy skamienieli. Ona nas nie widzi - zdławiona. Ale próbuje się ruszyć i iść po życie. Chce się zwlec dokądś, czegoś jeszcze poszukać, coś zrobić... Unosi główkę i rozpaczliwie ciągnie się na łapkach. Wbija pazurki w asfalt ze zgrzytem, który słyszę przez ryk silników i z wysiłkiem ciągnie ciałko przed siebie. Ale tam ulica. Tam samochody! Tam koła! Nie w tę stronę, nie w tę!

Stoimy sparaliżowani widokiem. Odrażeni śmiercią. Krwią. Pięknem tego zwierzęcia. Co mam zrobić? Zastawić jej drogę butem? Jak ją zawrócić, myślę. A maszyna wokół mnie mieli miasto na mąkę. Samochody prą. Deszcz siąpi. W oczy razi. Zgroza.

Dotknąć tego zwierzęcia? Pochwycić je? Przenieść? To by było dobrze, ale strach. Strach, że umiera, że to ciałko jest z czegoś zrobione, że może wściekłe, zakażone. Strach pobrudzić się krwią. Strach dotknąć tak ciało o ciało... A jak ugryzie? Jak podrapie? Jak się zaszamoce w dłoni? Jak zarazi? Jeśli jej ostre pazurki wbiją się w skórę? Jeśli moje palce zgniotą jej połamane żeberka za mocno? Co robić? Dlaczego ja? Dlaczego my? Frajerzy chwyceni w jej umieranie.

Stajemy, blokujemy to walczące ze śmiercią ciało swoimi ciałami, żeby nie rozjechali... żeby bizneswoman z iPhonem zauważyła... A wiewiórka pełznie jak Frankenstein natury... pozostałość przyrody. Marne resztki fauny. Deszcz siąpi. W oczy razi. Zgroza.

I wtedy ten pan mówi nagle: policja! Tam stoi policja!

Rzeczywiście tam stoi pod amerykańską ambasadą. Z dwieście metrów. Krzyknąć się nie da. Zresztą co mielibyśmy krzyknąć? Wiewiórka! Zdycha wiewiórka!

Patrzę na niego i przecząco kiwam głową. Zdejmuję czapkę - grubą wełnianą. Zarzucam tę czapkę na nią. Łapię. Ale zwierzątko się wyrywa. Przerażam się. Puszczam. Wyślizguje się z czapki i odskakuje o metr. Wiszę z czapką zdjęty grozą. Na rękach mam wspomnienie jej ciała. Deszcz siąpi. W oczy razi. Zgroza.

Pan mówi: szmatę przyniosę. Mam w samochodzie. Kiwam głową. Idzie.

Zostaję sam n sam z wiewiórką. Łapię ją raz jeszcze przez czapkę. Wyrywa się. Udaje mi się nadać jej inny kierunek. Uderza główką w krawężnik, zastyga. Jestem jej oprawcą. Ostatnim oprawcą. Zły jestem na nią... zły... że mi tak umiera tu, na rękach pod czapką.

Patrzę na te wszystkie samochody. Jadą, prą. Stoją. Wszędzie stal. Koła. Ciężary. Siadam przy niej na mokrym krawężniku i patrzę. Gaśnie sobie powoli. Spokojnie w ryku silników.

To ja ją zabiłem. Ciężki ze mnie frajer. Trzeba było samochodem jechać.

Pan ze szmatą przychodzi za późno.

To się zdarzyło w czwartek. 7mego listopada. Deszcz padał. Korki straszne były. Oblęd. Siedzę i myślę, konstytucja dała nam różne prawa, ale nie do parkowania samochodów, nie do jeżdżenia nimi po ulicach, nie do zabijania wiewiórek.






  

4 komentarze:

  1. W tym jest polityka, życie, jedzenie (pewnie gdzieś na świecie jedzą wiewiórki), a najwięcej poezji.. albo i proza, proza życia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzień dobry Panie Rafale,
    poruszająca jest ta relacja o znalezionej wiewiórce. Tak właśnie jest, że dotyka nas już zbyt wiele chorób i nawet nie zdajemy sobie z nich sprawy. Szczególnie, gdy są to choroby mentalne. Niedowrażliwość to jedna z nich, albo znieczulica. Jesteśmy jak ślepcy, po prostu nie widzimy tego,co jasno nam staje przed oczami. Zagarnęliśmy świat wyłącznie dla siebie.
    Wiewiórka bezwiednie wybiegła ze swojego skansenu-parku i to był jej kres. To zdarzenie z wiewiórką jest jak snop światła rzucony prosto w nasze niewidzące oczy.
    Jak my, ludzie żyjemy? Gnamy w pośpiechu, w obłędzie, bez chwili uwagi, w czym uczestniczymy.
    To już jest nieludzkie. To jest jak gra komputerowa, która puszczona w ruch zagarnęła nas niemal zupełnie.
    Relacje z naturą, jej towarzystwo zastąpiliśmy towarzystwem maszyn, bezdusznych urządzeń. Wydaje się nam, że tak bardzo ułatwiają nam życie, ale nie widzimy, jak całkowicie wpadliśmy w uzależnienie. Jesteśmy ich niewolnikami. Bez nich już nie potrafilibyśmy żyć. Wydaje się nam, że to my je posiadamy. Nie dostrzegamy, że to jest zależność obustronna. One posiadają nas w takim samym stopniu. Powstała relacja człowiek- maszyna. My oddajemy im najcenniejsze co mamy, nasze życie. Podłączamy się jak do pijawek wysysających krew, nie otrzymując w zamian niczego w tak samo cennej walucie. Nieświadomie stajemy się biologicznymi maszynami, bez uczuć. Jakie znaczenie może mieć dla nas jakaś tam wiewiórka?
    To tylko szczegół scenografii.
    Oto dokładnie MATRIX, w którym maszyny przechwytują kontrolę nad ludźmi i używają ich jak biologicznych baterii, źródeł energii. Człowiek wtedy zmienia się w biologicznego pilota, który uruchamia cały przypisany mu kompleks maszyn, używając poszczególne małe piloty. Nasza międzyludzka komunikacja zmieniła się w komunikujące się pomiędzy sobą systemy komputerowe. Życie zamiera, bo nie w nim ludzkich uczuć, nie ma wrażliwości, empatii, nie ma piękna.
    Są na szczęście ludzie, są środowiska, których nie da się skorumpować, którzy idą pod prąd zniewolenia.
    Nasuwa się pytanie – kto w tym królestwie techniki jest głównym dyspozytorem i kontroluje totalnie wszystko?
    Przypomina się film “Truman show”.
    Pozdrawiam serdecznie. Wiesława

    OdpowiedzUsuń