czwartek, 21 listopada 2013

Wiersz... dawno nie było wiersza...


Wstyd.
Wszystko jest kompromitacją. 
Ja jestem kompromitacją. 
Moja twarz jest kompromitacją. 

Fryzura, ciało, myśl. 
Chcę się zasłonić rozpaczą, ale naciągam na plecy przezroczysty płaszcz. 
Chciałbym sięgnąć ręką w dal, pochwycić horyzont i złamać go na pół. 
Zbyt konkretna to wizja, by mogła się ziścić. 
Patrzę w okno przeciwległej kamienicy i z całych sił próbuję się teleportować 
w tamto świecące żółcią życie.
W zamian dopada mnie moja twarz odita w szybie. 

Jest tak zimno, tak ciemno... nie mam dokąd pójść. 
Bo dokąd? Do CSW? No proszę... 

Nie rozumiem w tej chwili tego, czym się ludzie zajmują, nie wiem, co ich kręci. 
Nie łapię języka. Słyszę słowa, jednak zbyt szybko stają się one moimi. 
Zbyt chętnie je powtarzam. Bezrefleksyjnie. 
Chciałbym stać się nimi, być nimi. 
Podobają mi się bardziej niż ja się sobie podobam.  
Mówię ich słowa, ale mi nie wychodzi. 
Zawstydzam się. 
W tej chwili wszyscy wiedzą lepiej niż ja. 
Nie ma we mnie żadnej myśli, ktora byłaby moja. 
Szarpię się by istnieć, a jednak zapadam się coraz głębiej. 
Chcę, tak bardzo chcę. 
Przecież ja chcę dobrze!
Wpadlem w panikę, wiem. 
Morduję sam siebie. 
Nikt nie musi sobie brudzić rąk. 
Mną.
Wystarczy poczekać.


-----------------------------

I druga wersja tego wiersza...

Wstyd.
Wstydzę się wszystkiego co zrobiłem, czego nie zrobiłem. 
Ale przede wszystkim tego, co zrobiłem. 
Że żyłem. 
Gdzie ja straciłem tę radość z kiedyś? 

Bo miałem radość... 
Jak złotą monetę w ręku trzymałem... pamiętam...

Roztrwoniłem ją. Wydałem ją z siebie, kupiłem za nią cały ten niepotrzebny szmelc. 

Po co mi to? Czy nie powinienem był bać się bardziej... 
A może została mi zabrana? 
Może zostałem oszukany? 
Nie zorientowałem się, jak ją zabierali, jak ją wynosili, może byłem zbyt pijany, by dostrzec ten moment?
Może jak już ją zabrali, zacząłem ją udawać?
Może cieszyłem się dalej, z przyzwyczajenia, przez inercję ruchów?
Od kiedy jestem smutny? Czy od wtedy, gdy obłąkany zimnem Bałtyk wypełnił mi w końcu oczy?

Jaką ścianę popycham? Dokąd tak prę?
Czy udało mi się odrzeć ten świat ze wszelkiej tajemnicy?
Sięgnąłem ręką w tę czeluść, przełamałem wszystkie strachy, przezwyciężyłem wstręt i dotknąłem dna. 
Jestem tu, przywieram do tej ściany, nie poddaję się wyporowi, który próbuje wynieść mnie na powierzchnię. 
Czy mogę tu żyć bez powietrza? 
Z oczami zmiażdżonymi ciśnieniem zbyt wielkim by... brakuje mi słowa. 

Czymże jest ta moja pretensjonalna uczciwość? Na co się tak uparłem?
Mój czyn obrócił się w sztylet. 
Działanie podniosło pył, który nasypał mi się w oczy, w uszy, w usta. 
Moje kieszenie wypełniły się watą. 
Nie mam w nich miejsca na dłonie. Marzną mi. Grabieją. 

Rozczesuje włosy. Gładzę się po łysej czaszce, gdyż pod włosami jest łysa jak kolano. 
Włos od włosa o kilometr za daleko. 

Wszędzie pełno wodorostów, bakterii beztlenowych. 
Nie tu, nie tak miałem wylądować. 
Rzuciłem się nie w ten nurt, nie w tę toń! 
Chciałem skakać na głębię, chciałem ze swojego ciała zrobić ponton dla uczuć. 
Nic z tego. 
Pomyliłem kierunki, odbiłem od wszystkich brzegów na raz. 
W bezkierunek.
Wszystko mi się wydawało. 
Miałem omamy. 
Zwidy. 
Zapomniałem, że jestem na środku własnego morza. 
Nie wykazałem czujności. 
Ostrożności. 
Rozwagi. 

Mogę teraz wiosłować ile wlezie i tak nic to nie da. 
Jestem nigdzie. 
Buty i nogawki wypełniają się wstydem. 
Czy to moja nowa moneta? Nowy klepak? 
Czy potrafię z tego wstydu utworzyć pomost do świata, do ciebie? 
Czy potrafię skonsumować go do ostatniego okrucha? 
Nie ma nic więcej. 
Wstyd jest potężny. 
Jak mogłem...
Wstyd zarzuca dziką grzywą. 
Jest nieobłaskawiony, jest nieujeżdżony, nie mogę go dosiąść, przeraża mnie. 
Chciałem, mam. 
Otworzyłem tę puszkę pandory. 
Moją plagą był wstyd. 
Aaa, płaczę! 
Znowu, po raz kolejny, po raz ponowny, wstydzę się tego, przepraszam. 
Nie ma kombinezonu na wstyd. 
Ogień, 
           płomień, 
                         szaleństwo... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz