sobota, 30 listopada 2013

Skowyt Kumpli - na podstawe Alana Ginsberga

Widziałem najlepszych kumpli zniszczonych szaleństwem, głodnych, histerycznych, nagich, włóczących się o świcie po Pradze w poszukiwaniu łyka wódy

Kumpli... spragnionych podłączenia do gwiezdnej prądnicy w maszynerii nocy... przez żyłę... przez gardło... przez myśl...

Inteligenci w łachach z sekendhendu z ryjami przepalonymi kwasem z rur czuwali w transie w gęstych ciemnościach tanich mieszkań, kiwając się jak Żydzi pod ścianą groteski albo płynęli przez dachy miast, kontemplując rytmy dawno przebrzmiałej muzyki, przy torach WKD odsłaniali swe poplątane mózgi Niebiosom... 

Ale zamiast szatanów, o które prosili, objawiały im się natchnione prostytutki w podartych rajtach...

Gamonie!

Niby odbyli uniwersytety... a jakże... mądrale... rojący o Kancie, o Thomasie Bernhardzie, o pokoju na świecie, i w duszy, o równości dla pedałów... i takich tam, o amerykańskiej przemocy... o ruskim skandalu... aż ich wylano z uczelni za obłęd i obsceniczne ody do Jagody... rozlepiane w oknach czaszki, na pustych lodówkach...

Do mamuśki lecieli - bohaterzy. 

Trzęśli się w gaciach w niedogolonych pokojach, paląc w koszach na śmieci cudze pieniądze i nasłuchując łomotu za ścianą.

Nie oni zgarniali te laski, nie oni skuwali ich głowami tynki ze ścian...

Oni dostawali kopa w brodę przyrodzenia, gdy wracali przez granicę z przemytem maryśki dla Warszawki...

Widziałem jak łykali ogień w hotelach wypacykowanych farbą albo zlizywali lamperie w Czytelniku, a potem umierali - ale noc w noc od nowa, umartwiali swe zapadnięte torsy szlifując wykładziny, żując sny. 

Haszysz, zmory, wóda, srom i nieustające mendzenie, całkiem ślepych ulic, drżące obłoki myśli, wyblakłe błyskawice umysłu, rozświetlające całe kwartały wymarłego świata z nieruchomym czasem pośrodku.

Czasem jak kamień nerkowy. Jak wyrwany ząb. Jak psi klocek wżerający się w śnieg. 

Innym razem skakali ku biegunom Syberii, na rubieże Katowic, bo tam czekała jakaś prawda. Roztaczali trójwymiarowe wizje gmachów po wąchaniu kleju, wciągnięciu koksu. Szarpaniu moszny. 

Ile tych świtów podwórzowych, zielonych drzew cmentarza, opilstwa winem na szczytach piwnic, narkotycznych przejażdżek przez dzielnice witryn wśród migającej sygnalizacji, wśród słońca, księżyca i wibracji drzew, wśród kobiet których jazgotliwe szminki jak elektrody wbite pod paznokcie... przez grzmiący zimowy zmierzch Żoliborza, łoskot kubłów na śmieci i łagodne światło duszy.

Kumple przytwierdzeni do wagoników metra, by jeździć bez końca na kołach amfetaminy od Kabatów po Młociny, po święte silosy świątyń opatrzności czuwającej nad kimś innym, dopóki hałas kół i dzieciarni nie wygnał ich drżących na bruk, ze spieczonymi ustami, z mózgami wyzutymi z jasności... zmaltretowani w posępnych smrodach zoo... przy klatce z szympansem... jak więzienni klawisze...

Kumple w spelunach Powiśla topiący noc całą pośród imitacji świateł podwodnej łodzi... z dna Wisły wynurzali się koło popołudnia przy zleżałym piwie na zdezelowanej barce nasłuchując głosu Anioła Zagłady w faszystowskim mundurze.

Arbeit macht frei! 

Kumple... moi kumple... gadający bez przerwy przez siedemdziesiąt godzin od parku do pokoju, od baru do szpitala wariatów na Sobieskiego, od placu nieznanych inwalidów do muzeum narodowego Wojska Polskiego...

Stracony batalion platonicznych kochanków skaczących ze schodów przeciwpożarowych w ucieczce przed komornikami, wspinających się na parapety Pałacu Kultury by strzelić do księżyca i plecących te swoje trzy po trzy, aż do wyrzygania.

No i się wymiotowało od tych mało podniecających faktów z nieistotnego życia, z picia, z dołka na Wilczej...

Wspomnień marnych czar i nędzne dowcipy... oczy wylazłe z orbit, szok szpitali na Banacha, bibliotek i wojen nieskończonych...

Całe intelekty wysrane w kosmicznych wspomnieniach z rozjarzonym 
wzrokiem przez siedem nocy i dni, mięso dla Kościoła świętego rzucone na kostkę Bauma... 

Kumple moi... którzy znikali w nicości działek pracowniczych, zostawiając za sobą trop niewyraźnych zapachów Tarchomina, cierpieli na pomidory i rzodkiewki, na kiszenie ogórków, na reumatyzm znad Buga i migreny socjalizmu w obskurnym pokoju w Drewnicy, 
którzy snuli się o północy po zwrotnicach dworców, dumając, dokąd by pójść, kto może mieć jeszcze szmal o tej porze, kto jeszcze nie zgasił światła umysłu... 
którzy szli, nie zostawiając złamanych serc, bo i po co... 
którzy odpalali papierosy w bydlęcych wagonach bydlęcych pociągów do Treblinki od krwistych ust Żydówek i przez śniegi zmierzali ku samotnym polom, by wdychać pot chłopów, by zbierać srebro księżyca z czarnych bruzd, 
którzy studiowali Augustyna, Świetlickiego, telepatię, kabałę, i długość własnych penisów, 
którzy tańczyli frenetycznie, gdyż na Mokotowie kosmos sam wibruje u stóp... wystarczy poprosić,
którzy szli samotnie ulicami Ursusa, wypatrując diabelskich maszyn gotowych zaorać im mózgi.

Ci moi szaleńcy, którym oczy płoną na Woli jak ludzkie pochodnie. 

Oni, ci frajerzy w nadnaturalnej ekstazie, którzy nocami w zimowym gorącym deszczu liczyli chińskie limuzyny w Wólce Kosowskiej...
(Że też im się chciało!)
którzy włóczyli się głodni i samotni przez mosty nad Wisłą, by zgwałcić Syrenkę między odsłonięte piersi lub wciągnąć zupę na stadionie. 

Im się chciało rozmawiać z Wietnamczykami o Polsce, o Bogu i wieczności, 
choć to beznadziejna sprawa, gdyż słowa spuszczane z wiader w brudną Wisłę tonęły... potem dzieci wyławiały je patykami tam, gdzie wyłowiono Popiełuszkę... na kracie najsmutniejszego miesta Polski... 

Słowa jak mordowane endemiczne krąpie. 

Kumple, którzy zniknęli na wysypiskach Bemowa, gdzie człowiek leży jak śmieć i patrzy na samoloty, nic nie zostawiając po sobie prócz cienia i popiołów poezji, rozsianych z kominów Chomiczówki, 

Kilku z nich było przystojnych... ogorzałych, seksownych w bicepsie, brodatych na pyskach, o wielkich oczach rewolucji, rozsypujących niezrozumiałe ulotki.

Wypalali sobie papierosami dziury w ramionach w proteście przeciw bełkotliwie-neurastenicznej naturze naszych wczasów, otumanieniu Kapitalizmem, przeciwko tępej głupocie naszych szefów, przeciwko promocji na trumny...
Przeciw normalności...




Co się gapisz? w ryja chcesz? Jeszcze Polska nie zginęła!

Na placu Konstytucji rozpowszechnialiście solidarnościowe pamflety, łkając i obnażając się, opłakiwani przez ryczące czterdziestoletnie syreny z Poznańskiej.

W KC teraz Wall Street, nie skumaliście czaczy? 

Nawet nocny na Pragę lamentuje skrzypiąc z przeguba...

Kumple moi, co żeście się tak rozkleili?
Co z was za cioty powyłaziły?
Tak wam żal tych szkieletów z liceów, tych dziewcząt o płaskich piersiach i prostych plecach, które się pożeniły z dyrektorami marketingu?
Tak się użaliliście nad ubekami w powyciąganych swetrach? którzy pokończyli SGH i tralala?
Żal wam cinkciarzy z Wiktorii, taryfiarzy z lotniska, czy czego, kogo?
Nad kim płaczecie?
Nad zdechłym behemotem z Jagielońskiej?

Małoście pałą w sukach dostali? I za co?

Jedyna wasza zbrodnia to dzika pederastia i to opilstwo nieumiarkowane... Dajcie spokój, za to się nawet do piekła nie idzie... 

Taki Stefan, który skowytał klęcząc pod Rotundą z nagą flachą przyklejoną do dłoni...

Dzidek, którego zwlekli z betów z wywalonymi genitaliami i rękopisami,

Witija, któr dawał się sadzić w zadek wąsatym motocyklistom i wrzeszczał z uciechy,

Roman, który ciągnął druta i dawał sobie ciągnąć owym ludzkim serafinom, białym żeglarzom, mistrzom pieszczoty śródlądowej i leszczynowej miłości...

Czy pamiętacie jak błoto pachnie na łęgach?

Wszyscy oni, kumple moi święci, dymali po krzakach, piaskownicach i klatkach schodowych, rankiem i wieczorami w różanych ogrodach na trawie parków publicznych i cmentarzy, rozpryskując nasienie na twarze każdego kto się pojawił i miał chęć.

Wszyscy tak samo skończyli mazgając się za przepierzeniem łaźni tureckiej którą jest los, gdy jasnowłosy i wyprężony anioł przychodził przebijać ich mieczem.

Wszyscy utracili swoich kochanków na rzecz trzech starych dziwek losu:

- zezowatej mendy małżeńskiej 
- przeklętej zdziry macierzyńskiej mrugającej tłustym łonem 
- i obleśnej złotej megiery, która nic nie robi tylko siedzi na zadzie i odcina kupony z biletów talentu...

Teraz dla nich śmierć w fałszywej ekstazie, w nienasyceniu 
w kopulacji z butelką piwa, z kochanką, śmierdzącą papierosami, szepczącą fałszywe pochwały, wijącą się po podłodze w przedpokoju nowej plomby na Kazimierzowskiej. 

Kończą omdlewając na tapczanie z wizją ostatecznej cipy, wydając ostatnie krople spermy, która jak kwas wyżera świadomość do szpiku...

To nie ta... ciągle nie ta... 

Ale wszystkim nie dogodzisz...  Choćbyś zdechł - miliony nowych dziewcząt zdepcze twój grób...

Słyszysz? już idą! Maszerują roześmiane, by cię pożreć... wchłonąć w swoje jamy, by cię zmiażdżyć jak pięść Stalina...

Ty z tym swoim szpikulcem w dłoni... śmiesznyś...

Co z was zostało, kumple moi?
wódka niedopita,
wiersze rozbabrane, 
stoły wyplamione, 
oczy zaczerwienione...
wszystko. 

Nie da się... nie da się wyruchać słońca... 
Dupa nie księżyc... nagość nie toń jeziora... 

Idźcie ode mnie zdrajcy... 
Idźcie stąd do Grodziska, tam kupujcie se domy, meblujcie je tandetą marzeń zastawiajcie altanami z Castoramy... nie chcę was już widzieć. 

ZUS wam bratem.

A ty, sekretny bohaterze tych wierszy - rozpłodowcu i Adonisie z Sopotu - 
miło wspominać twoje niezliczone podboje...

Dziewczęta przebite jak dętki na pustych parcelach i parkingach ciężarówek, 
w rozchwianych kinowych rzędach, na szczytach gór Grochowa, w jaskiniach Ochoty. 

Wszystkie te pobite przez ciebie kelnerki... wychudłe raszple znane z unoszenia spódnic na odludnych poboczach, a szczególnie w sekretnych solipsyzmach sraczy, na stacjach benzynowych, a także w zaułkach rodzinnego osiedla, wszędzie gdzie rura ciepłownicza, gdzie szczelina obmerzła, gdzie cień... 

Pamiętam jak znikałeś w wielkich obskurnych kinach komuny, zapędzony w marzenia, obudzony pod pałacem z zapiekanką w ręku jak z maczugą.

Wytaczałeś się z suteren skacowany bezdusznym węgierskim tokajem 
i horrorami żelaznych snów Sadyby, i wlokłeś ciało do biur zatrudnienia...

Chodziłeś, Mistrzu, nocami w butach pełnych krwi po śnieżnych nasypach Powiśla, czekając aż na Dobrej otworzą się drzwi do pokoju pełnego ciepłej pary i kompotu...

Tworzyłeś wielkie samobójcze dramaty w apartamencie dusznych brzegów rzeki matki pod błękitnym przeciwlotniczym reflektorem księżyca, a głowa twoja uwieńczona laurem zapomnienia.

Jadłeś barani kebab wyobraźni i trawiłeś krabową na mulistym dnie chińskiej budy. 

Opłakiwałeś romanse brukowe, pchając wózki pełne cebuli i złych płyt polskich piosenkarzy. 

Siedziałeś w pudle, oddychając w mroku pod mostem i wstawałeś by budować gołębnik na strychu.

Kaszlałeś resztkami gotówki na piątym piętrze Gocławia z ogniem zamiast sufitu pod suchotniczym niebem, pośród książek o psychologii, trzymanych w skrzynkach po owocach.

Bazgrałeś, Adonisie, całą noc tańcząc: wokół wzniosłych zaklęć, które żółtym rankiem stawały się strofami bełkotu.

Gotowałeś zgniłe zwierzęta... żułeś ich płuca, racice, ogony... barszcz i zaschłe podeszwy sera, marząc o czystym królestwie warzyw.

Rzucałeś z dachu swoim zegarkiem, głosując za Wiecznością przeciw telewizji ale Kraśko nie dawał ci zasnąć... a budziki spadały ci na głowę codziennie przez następnych dziesięć lat... 

Trzykrotnie bez skutku podcinałeś sobie żyły. 

Zrezygnowany otworzyłeś antykwariat przy Tamce, gdzie płakałeś widząc, że się starzejesz, gdzie płonąłeś żywcem w swych niewinnych flanelowych garniturach, kupionych na Jana Pawła, w podmuchach ciężkawego wersu, 
wśród sztucznego szczęku reklamy, nitroglicerynowych pisków pedałów rowerowych, musztardowego gazu złowrogich i przebiegłych wydawców nowego świata.

I ty wpadałeś pod pijaną taksówkę Absolutnej Rzeczywistości. 

Jak teraz patrzę, to widzę, że wielu was było... kumple moi...

Byli ci, którzy skakali z Mostu Gdańskiego - co się faktycznie zdarzyło i odchodzili nieznani i zapomniani w upiorne uliczki komercji i galerii handlowych w Nowej Dzielnicy, nowej Warszawy bez jednego darmowego piwa...

Trudno to wziąć na klatę... szczególnie na trzeźwo... 

I ci, którzy z rozpaczy śpiewali w oknach bloków, i wypadali z okien metra, bo ich było za dużo po meczu Polonii, i rzucali się do brudnych kanałów, naskakiwali na Cyganów, darli się na cały regulator, choć i tak nie było ich słychać, skakali boso na rozbitych szklankach od wina, tłukli nagrania nostalgicznego europejskiego jazzu z Niemiec lat trzydziestych, wypróżniali whisky Black and White, słuchając Kombi, jęcząc rzygali do zakrwawionych klozetów własnych głów. 

Ryk w ich uszach i gwizdy gigantycznych lokomotyw... za głośno, by mogli coś usłyszeć...

I ci, którzy pruli szosami przeszłości odwiedzać się na Wspólnej Golgocie podrasowanych cudacznych aut, na warcie więziennej samotności lub w kabaretowym wcieleniu Riwiery Remont...
którzy jechali przez kraj posypany solą, by udowodnić, kto miał widzenie:
czy ja miałem widzenie 
czy ty miałeś widzenie 
czy on miał widzenie, 
by odszukać Wieczność,
by złapać fragment mody, który rozchodzi się w palcach jak bibuła. 

I ci, którzy podróżowali do Kielc, i którzy zmarli w Kielcach, którzy wrócili do Kielc i czekali tam na próżno, aż się ktoś o nich upomni,
którzy strzegli Kielc i popadali w depresję i samotnieli w Kielcach, a wreszcie odchodzili w poszukiwaniu straconego Czasu i teraz Kielce tęsknią do swych bohaterów. Choć Kielce to tylko metafora. 

I ci, którzy padali na kolana w katedrach beznadziei, modląc się o zbawienie innych, o światło w piersi, aż dusza na moment rozświetli oczy, 
którzy zmagali się ze swymi uwięzionymi umysłami, czekając na swoich morderców o złotych włosach, zgrabnych pupach, i sercach pełnych uroku rzeczywistości,  
którzy śpiewali słodkie szanty tym, co na morzu. 

Są też ci, którzy odeszli do Reichu kultywować nałóg lepszego życia lub do Anglii smażyć hamburgery lat.

Są też ci, co poszli w zapomnienie miłości, do łagodnej piersi, do Anny i Marii Jopek - odjechali czarną lokomotywą z muzeum kolei na uniwersytet w Poznaniu lub na cmentarz północny nadawać sens ateizmowi. 

Są też i ci, którzy domagali się dowodów swego obłąkania oskarżając radio o hipnotyzm i których pozostawiono z ich obłędem, pod krzyżem, pod transparentem, pod niebem na którym bezduszne samoloty płyną w dal,
którzy obrzucali kartoflami wykładowców dadaizmu pod pałacem Namiestnikowskim, a potem zjawiali się na granitowych schodach domu spotkań z orłem białym z wygolonymi głowami i czarnymi flagami, żądając natychmiastowej świętości,
i którym zamiast tego dostała się betonowa próżnia insuliny, rechotu i elektrycznej hydroterapii, medialnej lewatywy, wychowawczego ping-ponga i amnezji.


Wrócą oni po latach całkiem łysi pod peruką krwi, łez i śliny wyplutej z zepsutych zębów, gryzących wściekle ciało narodu.

Wyjdą z zatęchłych sal szpitalnych, gdzie wariaci kłócą się z głosami dusz i chochołów, rapując na ławie samotnych oskarżonych o beznadziejny stan dzisiaj.

Dorwą nas - zimnymi rękami do gardeł się rzucą, zdławią nas zepsutymi racją oddechami.

Wydłubią nam oczy, wyrwą serca - czarne pustostany miłości i zasiedlą je bezdomnymi Polakami, którym należy się dach nad głową. 

Polska flaga owinięta na kamieniu ciężkim jak księżyc.

Choć przecież księżyc to akurat lekki jest jak pieniądz. 


--------------

Jason Polak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz